Tekst
Text English
Wideo
Materiały
Literatura
Twój biznes
Powrót

Aktualności
20/11/2015
Podatki dla przedsiębiorców nie takie straszne

17/11/2015
Wątpliwości wobec rozstrzygania wątpliwości na korzyść podatnika

04/09/2015
Przedsiębiorca – aparat skarbowy: kto słabszy kto silniejszy?


TWORZENIE NOWEGO BIZNESU

Polskie firmy idą w świat
Źródło: Forbes Profit
 

Forbes, Luty 2005, s.39
Polskie firmy idą w świat

Europa Środkowa znów na wyciągnięcie ręki

Czescy bogaci konsumenci i pracujący za trzy razy mniejsze wynagrodzenie rumuńscy robotnicy przyciągają polskich inwestorów na rynki Europy Środkowej. Ruch w interesie zrobił się duży, co już potwierdzają dane statystyczne. Podczas gdy na początku zeszłego roku polskie inwestycje w tym regionie ledwo przekraczały 100 mln dolarów, dziś - biorąc pod uwagę wszystkie rozpoczęte projekty - można je szacować na 640 mln dolarów.
Gros tej kwoty (450 mln dol.) przypada na bliską finału inwestycję PKN Orlen w czeski Unipetrol. Ale ten kraj upodobały sobie również polskie firmy informatyczne. Dla wrocławskiego funduszu inwestycyjnego MCI czy rzeszowskiej firmy informatycznej Comp do Pragi jest bliżej niż do Warszawy, a będąc w Czechach, za jednym zamachem można wejść także na rynek słowacki.
- Koszty są porównywalne do Polski, a rynek bardziej dojrzały i zaawansowany technologicznie - tłumaczy Tomasz Czechowicz, prezes MCI, który chce w tym roku kupić w Czechach trzy firmy.
- Mimo że pod względem ludności jesteśmy czterokrotnie mniejsi od Polski, to na przykład rynek reklamy internetowej mamy na zbliżonym poziomie - dorzuca Michael Rostock, prezes czeskiej firmy konsultingowej Venture Investors.
Przy tym w Czechach branża technologiczna nie jest tak mocno spenetrowana przez amerykańskie firmy jak na przykład na Węgrzech, gdzie polscy przedsiębiorcy zapuszczają się rzadko.
Idą za to dalej na południe, inwestując w Rumunii w produkcję soków, opakowań i artykułów budowlanych. Przyciąga ich 8-proc. wzrost gospodarczy, niskie koszty pracy, a także największy na Bałkanach rynek 23 milionów konsumentów.
- Dziś Rumunia przypomina Polskę z roku 1995, a musi szybciej nadrabiać zaległości, bo już za trzy lata ma być w Unii Europejskiej - uważa Przemysław Schmidt z Trigonu, który doradza polskim firmom inwestującym na tym rynku.
Na polskich inwestorów czeka jeszcze kilka atrakcyjnych prywatyzacji, na przykład sprzedaż kopalni soli czy znajdujących się w rękach państwa producentów wód mineralnych. Duża, ale mniej konkurencyjna gospodarka rumuńska jest szansą dla polskich producentów dóbr szybkozbywalnych, takich jak Maspex. W odróżnieniu od rynku czeskiego i węgierskiego, gdzie wadowicki producent soków i napojów przejął firmy z silną pozycją rynkową, w Rumunii postawił na organiczny rozwój własnych marek. Produkowana tam od pięciu lat kawa La Festa dziś uchodzi za synonim cappuccino, umacniając pozycję Maspeksu w Europie.

Zaczęło się.

Podczas gdy w roku 2003 polskie inwestycje zagraniczne sięgnęły 720 mln zł, po trzech kwartałach ubiegłego przekroczyły już miliard złotych. Trudno mówić o boomie, ale widać, że aktywność polskich firm za granicą rośnie - uważa Marek Zuber, główny ekonomista TMS. Inwestycjom sprzyja otwarcie granic między Polską i krajami UE, umacniający się złoty i doskonałe wyniki polskich firm, które netto zarobiły trzy razy więcej niż w 2003 roku. Mają pieniądze, a że nie jest pewne, czy wzrost gospodarczy
w kraju jest trwały, część z nich inwestuje za granicą. - Produkując na miejscu, uniezależniają się od niekorzystnego dla nich wzmacniania złotego - tłumaczy Marek Zuber.
Nadal największą popularnością cieszy się Wschód, a szczególnie Rosja i Ukraina. Przyciągają dynamicznie rozwijające się rynki zbytu i trzykrotnie mniejsze koszty pracy niż w Polsce. Do łask powracają nasi południowi sąsiedzi i Bałkany. Zaczynają się też przejęcia firm zachodnich. Czy tym śladem ruszą następni, zależy od tego, jak pójdzie prekursorom. Początki są całkiem zachęcające.

- MASPEX szturmem zdobył Czechy, Węgry i Słowację
To było świetnie rozegrane, przynajmniej jeśli chodzi o efekt medialny. Kiedy analitycy zasiadali do pierwszych podsumowań najważniejszych wydarzeń w polskiej gospodarce, najpierw 6 grudnia Maspex ogłosił przejęcie największego czeskiego producenta soków Walmark, by sześć dni później poinformować o kolejnej akwizycji, tym razem Olymposu, wicelidera na węgierskim rynku soków. Komentarze gazet i analityków były podobne: tak oto buduje się koncern z europejskimi aspiracjami.
- Nad pierwszą z tych akwizycji pracowaliśmy trzy lata, a do rozmów z greckimi właścicielami Olymposu zasiedliśmy dziewięć miesięcy temu - opowiada Krzysztof Pawiński, prezes Maspeksu. Kwota transakcji nie została ujawniona, ale wiadomo, że koncern zyskuje 10 proc. udziałów na wartym około 650 mln zł rynku węgierskim i 20 proc. w wartych łącznie ponad 0,5 mld zł rynkach czeskim i słowackim.
- Z kosztowego punktu widzenia akwizycja sokowej części Walmarku była najbardziej opłacalnym sposobem zdobycia tak znaczącej pozycji na naszym rynku - uważa Pavel Capouch, prezes czeskiej firmy konsultingowej CN Finance.
Po zdobyciu blisko 40 proc. udziałów w polskim rynku soków, Maspex chcąc utrzymać dynamikę rozwoju, musiał wejść na nowe rynki. - A po otwarciu granic Budapeszt czy Pragę z punktu widzenia logistycznego łatwiej obsługiwać niż dalej położony Szczecin - tłumaczy prezes wadowickiej firmy. Po fuzji Pawiński oczekuje obniżki kosztów, co uzyska dzięki połączeniu siły trzech podmiotów.
- By stawić czoło globalnej gospodarce, koncerny z Europy Środkowo-Wschodniej muszą się skoncentrować na działalności, w której czują się najsilniejsze. Dlatego Maspex odkupuje od Walmarku część sokową, a Walmark te pieniądze inwestuje w produkcję preparatów witaminowych - tłumaczy Capouch. Synergia dotyczyć też będzie negocjacji z dostawcami cukru i koncentratów owocowych oraz sieciami handlowymi. Szacuje się, że dzięki fuzjom przychody Maspeksu mogą wzrosnąć o jedną piątą, czyli o 200-250 mln złotych.

Polscy przedsiębiorcy tłumnie wracają na Wschód

Ukraina ma wzrost gospodarczy większy niż Polska, Rosja koszty zatrudnienia niższe nawet o 80 procent, a na Białorusi za energię zapłacimy jedną trzecią tego, co nad Wisłą. Polscy przedsiębiorcy już docenili możliwości, jakie otwierają przed nimi wschodnie rynki - od Obwodu Kaliningradzkiego po Mołdawię. Po latach zastoju ponownie chętnie lokują swoją produkcję i usługi u sąsiadów zza Buga.
Wystarczy chociażby wspomnieć o Toruńskich Zakładach Materiałów Opatrunkowych (TZMO), które opanowały 40 proc. rosyjskiego rynku podpasek, Atlasie z 60--procentowym udziałem w zaprawach czy Śnieżce, która ma już prawie połowę rynku farb emulsyjnych na Ukrainie. Polskie inwestycje w Rosji przekroczyły 180 mln dolarów, na Ukrainie sięgają 169 mln dol., na Białorusi 20 mln dolarów.
Rosja, Ukraina i Białoruś to najpopularniejsze kierunki (na Litwie nominalnie zainwestowaliśmy cztery razy tyle co na Białorusi, ale to głównie zasługa aktywności PZU). Na samej Ukrainie zarejestrowanych jest 800 firm z polskim kapitałem. Ale to Rosja - zdaniem Pawła Gębskiego, specjalisty ds. procesów globalizacyjnych UNIDO (agendy ONZ ds. rozwoju przemysłowego) - przyciąga największych inwestorów. Co prawda rynek jest bardzo chłonny, ale działają tam praktycznie wszystkie międzynarodowe koncerny. Trzeba sporo zainwestować, żeby w ogóle się przebić.
Z kolei na Ukrainie konkurencja nie działa aż tak agresywnie, ale i siła nabywcza ludności jest sporo niższa. Dlatego najlepiej sprawdzają się tu firmy średnie. Mali gracze chętnie natomiast lokują produkcję na rynkach może najmniej pewnych, ale za to takich, na które nie dotarli silni rywale. Obwód Kaliningradzki, Kazachstan czy Mołdawia to bardzo dobre poletka doświadczalne.
Jan Zaworski, prezydent Izby Gospodarczej Rynków Wschodnich, jednym tchem wylicza inwestycje, które mają nawiększą szansę na sukces: - Budownictwo, meble, produkcja rolno-spożywcza, przemysł lekki, dają sporą szansę na zwrot.
Firmy z branży budowlanej czy sektora szybkozbywalnych dóbr konsumpcyjnych (FMCG) na Wschodzie inwestują ze względu na zaporowe cła. To dlatego silną kartę przetargową w postaci unii celnej z Rosją ma Białoruś (choć polscy przedsiębiorcy nadal obawiają się tego kierunku). Na Wschodzie nasz biznes kuszą też 15-19-proc. podatki, koszty pracy, które w zależności od lokalizacji spadają o 45-80 proc. w porównaniu do naszego rynku, i energia za jedną trzecią polskiej ceny.
Na Ukrainie prawie 70 proc. ze 169 mln dol. polskich inwestycji przypada na osiem obwodów zachodnich, zaś aż 60 mln dol. zgarnia sam okręg lwowski. Tłoczno jest w jedenastu specjalnych strefach ekonomicznych i dziewięciu tzw. terytoriach priorytetowego rozwoju. W samym Jaworowie, gdzie swój zakład ma m.in. produkująca farby Śnieżka, na 106 zagranicznych firm aż 40 przynajmniej częściowo należy do Polaków.
- To spory sukces, biorąc pod uwagę, że w strefie zainwestowało aż siedemnaście państw - uważa Michał Uziembło, konsul, kierownik Wydziału Ekonomiczno-Handlowego we Lwowie.
W Rosji podobną popularnością cieszą się okolice Moskwy. Przeszło 50 proc. ze
180 mln dol. przypada właśnie na okręg moskiewski. Tu najsilniejszymi firmami są m.in. Atlas i TZMO. Ta druga spółka opanowała już ponad 40 proc. lokalnego rynku. Takiego wyniku nie udało się osiągnąć nawet koncernowi Procter & Gamble.
Ze względu na niestabilność wschodnich gospodarek największe szanse na sukces na Wschodzie ma ta firma, która swoją działalność opiera na partnerze lokalnym.
- Nasza taktyka polega na tworzeniu spółek produkcyjnych z dotychczasowymi lokalnymi kontrahentami - mówi Krzysztof Duliński z produkującego meble Nowego Stylu. - Dajemy sprzęt i wzornictwo, a oni zapewniają kontakty oraz wykonują najtrudniejszą papierkową robotę. Naszym sukcesem jest właśnie wypracowanie tego układu - dodaje.
Nowy Styl w ukraińskiej fabryce ma 50 procent udziałów. Zgodnie z porozumieniem Polacy handlują na zachód od Bugu, a Ukraińcy po wschodniej stronie rzeki. I tak ten biznes się kręci.

- ŚNIEŻKA ma na Ukrainie 40% rynku farb emulsyjnych
Polak rocznie zużywa ok. 8 litrów farby. Na mieszkańca Ukrainy przypada zaledwie 2,5 litra. Nic dziwnego więc, że to właśnie u naszych wschodnich sąsiadów fabryka farb i lakierów Śnieżka postanowiła ulokować swoją produkcję.
- Rynek ukraiński przypomina polski z początku lat 90., dlatego sądzimy, że zużycie farb będzie rosło - mówi Piotr Mikrut, prezes Śnieżki. Zanim to nastąpi, on już zdąży sobie wyrobić silną pozycję na rynku.
Inwestycja Śnieżki obarczona jest minimalnym ryzykiem. - Zwłaszcza że spółka nie zaczyna od zera, tylko rozwija biznes, który się już sprawdził - zaznacza Zbigniew Łapiński, członek Rady Nadzorczej Śnieżki. Według danych ukraińskiego urzędu statystycznego na 36,5 tys. ton wyrobów emulsyjnych wyprodukowanych w roku 2003, 15,4 tys. ton pochodziło z fabryki, w której Śnieżka ma 51 proc. udziałów.
- Ta inwestycja to nasz sukces - Mikrut nie kryje zadowolenia. Dobrego nastroju prezesowi nie psuje nawet fakt, że musiał lekko zweryfikować swoje plany dotyczące drugiej ukraińskiej inwestycji. Na fabrykę w Wistowej Śnieżka przeznaczyła milion dolarów i tak jak poprzednio zostawiła sobie tylko 58 proc. udziałów, resztą dzieląc się z dwoma ukraińskimi partnerami. Zakład miał ruszyć za kilka miesięcy, wiadomo już jednak, że to się nie uda. Mikrut opóźnienie tłumaczy tym, że produkcja farb rozpuszczalnikowych wymaga zdobycia zezwoleń, których nie uwzględniały prognozy.
Tak czy owak pierwszy ukraiński zakład po jedenastu miesiącach 2004 roku przyniósł Śnieżce 37 mln zł, czyli ponad 15 proc. łącznych przychodów grupy. Mikrut zapowiada, że te proporcje będą się zwiększać na korzyść Ukrainy.

- ATLAS - klej tylko dla druzjej przed ostatnim testem w Rosji
Sto osiemdziesiąt stron papieru, 92 pieczątki z podpisami. Tak monstrualne było pozwolenie na budowę ogrodzenia fabryki Atlasu w Rosji. Ale lider chemii budowlanej w Polsce i trzecia w Europie firma od suchych mieszanek cementowych bardzo chce mieć fabrykę na Wschodzie, gdyż rynek ten rośnie gwałtownie, a piasku, głównego składnika zapraw, nie opłaca się wozić ponad 1500 kilometrów.
Atlas stworzył więc za 5 mln dol. zakład w Dubnej, miasteczku położonym 100 km na północ od Moskwy, znanym z Instytutu Badań Jądrowych. Kupił tam fabrykę domów w upadłości, taką samą jak nabyte wcześniej w Łodzi, Piotrkowie Trybunalskim i Bydgoszczy.
- Nawet główny wyłącznik prądu był w tym samym miejscu - mówi Lech Gabrielczak, dyrektor ds. eksportu Grupy Atlas.
W lipcu 2003 r. fabryka rozpoczęła produkcję. Ma jedną linię technologiczną, zatrudnia 50 osób. Jej maksymalna wydajność to 1000 ton na dobę. Nie jest wykorzystywana nawet w jednej czwartej. Produkuje tylko na rynek rosyjski. Atlas przed jej otwarciem sprzedawał rocznie w Rosji 32 tys. ton swoich produktów. Po otwarciu fabryki planował zwiększenie sprzedaży ponad trzy razy - do 100 tys. ton. Nie udało się - jak bardzo, tego nie chce ujawnić.
Powodów niepowodzenia było parę, przeszkodziła biurokracja. Spółkę Atlas Rus zarejestrowano we wrześniu 2001 r., produkcja miała ruszyć wiosną 2002 r. Ruszyła ponad rok później, w lipcu 2003 r. W tym czasie lokalni, rosyjscy producenci urośli w siłę. Oni mogą liczyć na poparcie władz. Gdy firma wykryła na rynku podróbki swoich wyrobów, z fałszywym znakiem towarowym, z napisem "Dobre i polskie" (na oryginale jest "Teraz Polska") i błędami językowymi w instrukcji, poprosiła o interwencję milicję. Ta nie zrobiła nic. Za to Atlas Rus nękają dziwne kontrole, utrudniona jest odprawa celna towarów przyjeżdżających z Polski. Mimo to polska firma chce jeszcze powalczyć o rynek rosyjski.
- Nam jest łatwiej niż firmom zachodnim, bo mentalnie jesteśmy do Rosjan podobni - uważa Gabrielczak. Chce przeprowadzić intensywną kampanię reklamową w TV, taką jak ta sprzed paru lat pod hasłem "Atlas - klej tolko dla druzjej". Rok 2005 będzie decydujący dla być albo nie być Atlasu w Rosji. Szefowie firmy uważają, że jest to kraj, gdzie można jeszcze znaleźć miejsce na półce sklepowej. Na Zachodzie jest to już niemożliwe. Tam, by wejść na rynek, trzeba kogoś z niego wyeliminować. Ale niecałe 50 mln zł przychodów ze sprzedaży w 2004 r. i niska rentowność nie spełniają oczekiwań firmy, która w Polsce, na mniejszym rynku, ma prawie miliard złotych obrotów.

- GROCLIN kontynuuje budowę swej fabryki w Użgorodzie
- Groclin Karpaty przynosi korzyści, jakie zakładaliśmy, decydując się na budowę nowego zakładu w Użgorodzie - mówi Zbigniew Drzymała, większościowy akcjonariusz i prezes zarządu spółki Inter Groclin Auto (IGA). W ten sposób zaprzecza pogłoskom, jakoby żałował wyprawy na Ukrainę i rozwiewa wątpliwości, iż nie będzie już rozbudowywał tamtejszej wytwórni, produkującej poszycia foteli do samochodów. Te korzyści to głównie atrakcyjne koszty produkcji, niemal o połowę niższe niż w polskiej fabryce IGA. W Zakarpackiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej fabryka Drzymały korzysta m.in. z pięcioletniego zwolnienia z podatku dochodowego i ulg celnych. Ruszyła we wrześniu 2004 r. i dzisiaj pracuje w niej 500 osób (zatrudnienie sięgnie 2 tys.). Dostarcza poszycia m.in. Faurecii i Learowi, tym samym światowym producentom siedzeń co polski oddział IGA.
Kiedy jednak na Ukrainie wybierano prezydenta, Drzymała wyrażał obawy co do rozwoju sytuacji w tym kraju i zapowiadał budowę nowej fabryki w Polsce. Dzisiaj twierdzi, że ta decyzja inwestycyjna nie ma związku z przejściowym wzrostem ryzyka biznesowego na Ukrainie.
- Mamy zamiar utrzymać dynamikę rozwoju, a to oznacza, że Użgorod mając ograniczone w stosunku do zainteresowania kontrahentów moce produkcyjne, nie rozwiąże w pełni naszych problemów - mówi.
Na przełomie roku podpisał nowe duże kontrakty z producentami aut - m.in. z Volvo i BMW - i aby im sprostać, musi wybudować nowy zakład. Ponieważ będą to poszycia i elementy tapicerki do aut luksusowych, powstanie on w Polsce, w specjalnej strefie ekonomicznej. Wytwórnia na Ukrainie ma się specjalizować w tapicerce do aut małych i średniej klasy. Na razie ma 15-16-procentowy udział w przychodach IGA. Trwa jednak jej rozbudowa i zdaniem analityków Drzymała słusznie kontynuuje tę inwestycję.
- Ceny i płace na Ukrainie będą rosnąć, ale sporo czasu upłynie, nim zbliżą się do polskich. Inter Groclin Auto jeszcze przez wiele lat będzie inkasował premię za ukraińską lokalizację wytwórni - mówi Piotr Her, analityk Domu Maklerskiego Millennium.

- PZU dogania lidera litewskiego rynku ubezpieczeń
Zaledwie jeden procent przychodów całej grupy PZU stanowi jej inwestycja na Litwie. Ale największy polski ubezpieczyciel tą transakcją przestawił cały rynek ubezpieczeniowy naszego 3,5-milionowego sąsiada. W latach 2002-2004 grupa PZU zainwestowała w dwa towarzystwa ubezpieczeniowe działające na Litwie (Nord/LB i Lindra), łącznie ok. 80 mln złotych. Za te pieniądze firma m.in. zatrudniła 1,2 tys. agentów. Po połączeniu - również w zeszłym roku - spółek i stworzeniu PZU Lietuva, okazało się, że firma z polskim kapitałem ma aż 17 procent lokalnego rynku ubezpieczeń majątkowych. To dało jej miejsce zaraz za liderem, firmą Lietuvos Draudimas (27 proc. rynku).
- Nie porywamy się na wyprzedzanie konkurencji, interesuje nas dobry wynik techniczny i finansowy - tłumaczy Mirosław Kowalski, dyrektor ds. planowania strategicznego PZU. Choć litewska filia przyniosła w 2004 r. 120 mln zł przychodów, na zyski trzeba będzie długo poczekać. - Dajemy sobie maksimum pięć lat, jak dobrze pójdzie wystarczą dwa - mówi Kowalski.
Tak szerokie widełki czasowe wynikają z faktu, że Litwa jest dla PZU doskonałym poligonem doświadczalnym przed wyprawą na Ukrainę. PZU realizuje właśnie transakcję zakupu jednej z ukraińskich firm. Jaką, tego jeszcze Kowalski nie chce zdradzić. Wiadomo jednak, że inwestora strategicznego szukała np. Skide-West, jedna z największych ukraińskich ubezpieczalni, której właścicielem 25-proc. pakietu akcji jest Polskie Towarzystwo Reasekuracyjne. Ukraiński rynek jest o tyle ciekawy, że w kwietniu obowiązkowy stanie się tam zakup ubezpieczeń OC. Kowalski szacuje, że na 48 mln ludzi ubezpieczeniu podlegać będzie ok. 8-10 milionów. Spora część może przyjść właśnie do PZU, ponieważ na Ukrainie licencję na ubezpieczenia komunikacyjne ma tylko kilka firm.
- Planujemy, że wejdziemy jednocześnie z ubezpieczeniem majątkowym i życiowym. Spodziewamy się zainwestować więcej niż na Litwie - mówi Kowalski. Nic dziwnego, 48 mln mieszkańców to spore wyzwanie.

-HOOP do Moskwy po klientów na colę i inne napoje
W roku 2004 Hoop sprzedał w Polsce mniej napojów niż w roku 2003. Zarząd firmy tłumaczył to złą pogodą, ale już wcześniej musiał wiedzieć, co się święci. Chcąc uciec na bardziej chłonny rynek, w grudniu 2003 r. za 15 mln dol. zebranych z GPW warszawska firma kupiła moskiewski Megapack, produkujący m.in. Hootcha, najbardziej popularny w Rosji trunek niskoalkoholowy, i napoje dla Pepsi. Razem z fabryką napojów Hoop nabył udziały w domu handlowym w Moskwie.
- Mamy decydujący głos przy wyborze dyrektora generalnego, ale postanowiliśmy zatrzymać na tym stanowisku Rosjanina, Vadima Panczenkę - mówi Marek Jutkiewicz, wiceprezes Hoopa.
Doświadczenie i znajomość rynku lokalnego menedżera niewiele pomogły. Roku 2004 Megapack nie może zaliczyć do udanych. Z produkcji w tej firmie wycofał się rosyjski Happy Land, lider na rynku napojów niskoalkoholowych, który zlecał podmoskiewskiej fabryce wytwarzanie swoich produktów. Happy Land zbudował własny zakład rozlewający do butelek tzw. alkopopy, czyli mieszanki alkoholi z sokami, colą, tonikiem, zawierające do 9 proc. alkoholu.
W 2003 r. 80 proc. przychodów Megapacku dała produkcja na zlecenie. W ubiegłym roku już mniej niż 50 procent. Produkcję zewnętrzną udało się zastąpić markami własnymi: Hoopem i mocno promowaną wodą Arctic. Ale wzrost sprzedaży wody o 40 procent nie spełnił oczekiwań szefów polskiej firmy. Sprzedaż napojów Hoop wzrosła w tym czasie w Rosji o 500 procent.
- Przeszacowaliśmy, zakładaliśmy zbyt optymistycznie, że bez problemu znajdziemy innych, którzy wypełnią lukę po Happy Landzie - przyznaje Jutkiewicz.
Megapack zatrudnia 500 osób przy produkcji i 200 handlowców. Jego przychody (55 mln dol. w 2003 r.) odpowiadają mniej więcej jednej trzeciej przychodów Hoopa. W roku 2004 fabryka nadal jednak wykorzystywała swoje możliwości produkcyjne zaledwie w połowie, ledwo wychodząc na zero. Zdaniem Jutkiewicza to jednak duży sukces, ponieważ gdyby budował fabrykę od początku, musiałby liczyć się z pięcioma latami strat. A tak ma mocny przyczółek na atrakcyjnym rynku, zdobyty niewielkim kosztem.

- PLAST-BOX odkrywa Ukrainę jako raj ze skazą biurokracji
Plast-Box, słupska spółka produkująca opakowania z plastiku, poszła na Ukrainę w ślad za producentami farb. Woziła tam z Polski wiadra dla Polifarbu Cieszyn-Wrocław i Śnieżki. Ale 20-proc. cło skłoniło ją do zainwestowania na miejscu.
W Czernihowie, 120 km na północ od Kijowa, 65 km od granicy z Rosją, Plast-Box kupił 2,5 ha ziemi. Stały tam niszczejące hale po białoruskiej inwestycji z lat 1985-1986. Na miejscu miała powstać przetwórnia mięsa, ale po rozpadzie ZSRR Białorusini przerwali budowę. Większość budynków trzeba było wyburzyć. Pozostała jedna hala w stanie surowym, która wymagała rozbudowy i wykończenia. Teraz hala ma 1700 mkw. powierzchni użytkowej. W połowie stycznia ze Słupska pojechał na Ukrainę pierwszy transport maszyn (siedem używanych wtryskarek). Docelowo na miejscu ma być 15 wtryskarek, zaś wartość całej inwestycji ma sięgnąć 1 mln dolarów.
- Produkcję zaczniemy w lutym, mamy kilka miesięcy opóźnienia z powodu okropnej biurokracji - mówi Waldemar Pawlak, prezes Plast-Boksu.
Jego brat Grzegorz, który przeprowadził się do Czernihowa i pokieruje zakładem, przez rok zmagał się z miejscowymi urzędami. - To była droga przez mękę, jest dużo gorzej niż w Polsce. Potrzeba więcej pozwoleń, wszystko trwa kilka razy dłużej - wzdycha Pawlak.
Przepisy bezpieczeństwa, przeciwpożarowe, energetyczne to koszmar. Ochrona środowiska jest dużo bardziej restrykcyjna niż w Polsce. Plast-Box przywiózł np. systemy ociepleniowe znanej firmy Buderus, a tam pytają co to i czy ma ukraiński atest. I tak ze wszystkim. - Nie mogę stwierdzić w 100 procentach, że urzędnicy są niechętni inwestorom z zewnątrz. Po prostu panuje inna mentalność, im się nie śpieszy - wyjaśnia szef Plast-Boksu.
Ale widzi też ogromną szansę dla biznesmenów z Polski. Nikt z Zachodu nie wytrzyma urzędniczej inercji w ukraińskiej skali. Polacy mają więcej cierpliwości, bo u nas było podobnie. A inwestować warto. Płace są niższe o 35-50 proc., transport też tańszy. Odbiorców nie brak, poza opakowaniami dla chemii budowlanej są już chętni na skrzynki do chleba, mięsa i na butelki do piwa oraz szczelne pojemniki na ryby i grzyby. Plast-Box zakłada, że rentowność fabryki na Ukrainie będzie wyższa niż w Polsce, bo tam wszystkiego brakuje, nie ma konkurencji, jeśli nie liczyć miejscowych producentów dysponujących dość przestarzałą technologią.

PIOTR KARNASZEWSKI, KAROLINA SOBCZAK, Jakub Stępień, Bogdan Możdżyński, PZU

X